Słownik polityczny Zachodu przeszedł w 2025 roku bolesną lobotomię. Jeszcze dwa lata temu słowem-kluczem, które otwierało wszystkie drzwi w Waszyngtonie, Londynie i Brukseli, było „zwycięstwo”. Dziś to słowo stało się wstydliwe, niemal nieprzyzwoite. Zastąpiły je miękkie, dyplomatyczne wytrychy: „deeskalacja”, „zamrożenie”, „kompromis”, a przede wszystkim odmieniany przez wszystkie przypadki „deal”. W otoczeniu Donalda Trumpa i w zmęczonych gabinetach Europy Zachodniej zapanowało przekonanie, że pokój to po prostu brak strzałów. Że wystarczy narysować linię na mapie, podać sobie ręce i świat wróci do równowagi.

To nie jest błąd polityczny. To fundamentalny błąd poznawczy, który może kosztować nas istnienie naszej cywilizacji. Retoryka pokoju, która wypiera retorykę zwycięstwa, jest w rzeczywistości aktem kapitulacji, tyle że rozłożonym w czasie.

Musimy zrozumieć naturę bestii, z którą walczymy. Wojna rozpętana przez Rosję nie jest XIX-wiecznym sporem o granice, o to, czyja będzie ta czy inna wieś w Donbasie. Ta wojna jest agresywnym, biologicznym organizmem. Ona żyje, ewoluuje i – co najważniejsze – musi się żywić. Jej pokarmem jest słabość. Rosyjski imperializm nie działa w logice kontraktów biznesowych, gdzie „deal” kończy sprawę. Działa w logice nowotworu. Jeśli nie wytniemy go w całości, jeśli zostawimy choćby fragment tkanki, nastąpi nawrót. Przerwa w działaniach wojennych, którą Zachód tak chętnie nazywa „pokojem”, dla Moskwy jest tylko pauzą operacyjną. Czasem na uzupełnienie magazynów, przeszkolenie nowych rekrutów i uśpienie czujności ofiary przed kolejnym uderzeniem.

Postawa negocjacyjna środowisk skupionych wokół nowej administracji USA, ale też wielu polityków europejskich, opiera się na fundamencie niesprawiedliwości. Cały nacisk dyplomatyczny został przekierowany na Kijów. Dlaczego? Bo Kijów jest racjonalny. Bo z Zełenskim można rozmawiać, można go szantażować wstrzymaniem dostaw, można wymuszać ustępstwa. Putina do niczego zmusić się nie da, więc uznano, że łatwiej jest złamać ofiarę niż agresora. To myślenie w kategoriach: „niech Ukraina odda kawałek ręki, to bandyta się nasyci i pójdzie do domu”.

Historia uczy nas, że bandyta nigdy nie idzie do domu. Bandyta, widząc, że gwałt popłaca i kończy się zachowaniem zdobyczy terytorialnych, uznaje to za zachętę. Wymuszanie na Ukrainie ustępstw w imię „świętego spokoju” jest nie tylko niemoralne. Jest strategicznym samobójstwem. Jeśli dziś zgodzimy się na to, by Rosja „trawiła” okupowane terytoria w spokoju, za pięć lat obudzimy się w rzeczywistości, w której rosyjskie czołgi będą stały nie pod Charkowem, ale pod Narwą lub Suwałkami.

Pokój – ten prawdziwy, trwał, a nie będący jedynie przerwą na przeładowanie broni – nie jest możliwy bez zwycięstwa Ukrainy. A zwycięstwo Ukrainy to nic innego jak obrona świata wartości Zachodu. Jeśli pozwolimy, by siła militarna decydowała o zmianie granic, jeśli uznamy, że prawo międzynarodowe to tylko sugestia dla słabych, a silni mogą robić, co chcą, to sami burzymy fundament, na którym zbudowaliśmy nasz dobrobyt.

Rozejm, zawieszenie broni, linia demarkacyjna – nazwijcie to jak chcecie. To nie jest pokój. To jest hodowanie potwora. Wszelkie plany „pokojowe”, które nie zakładają przywrócenia kontroli Ukrainy nad jej terytorium i osądzenia zbrodniarzy, są w istocie planami kolejnej wojny. Wojny, która będzie jeszcze krwawsza i w której my – Polacy, Bałtowie, Europejczycy – będziemy już nie tylko zapleczem, ale frontem.

Dlatego wbrew modzie na „realizm”, musimy wrócić do języka zasad. Nie ma pokoju bez sprawiedliwości. Nie ma bezpieczeństwa bez pokonania agresora. Rosja zatrzyma się tylko tam, gdzie zostanie fizycznie zatrzymana i złamana. Wszystko inne to tylko odraczanie wyroku.

PB