12 września 2025 roku zapisze się jako dzień, w którym statystyka starła się z ludzkim dramatem, a geopolityczna groza z lokalną, małostkowością. Tego dnia Rosjanie wystrzelili 800 dronów i 13 rakiet na Ukrainę. To liczba, która wymyka się wyobraźni. Proszę sobie to zwizualizować: osiemset latających ładunków śmierci, sunących falami na miasta, w których ludzie próbują normalnie żyć.
Ukraińska obrona przeciwlotnicza dokonała tego dnia niemożliwego, niszcząc 751 celów. Ale w wojnie z terrorem matematyka jest okrutna. Wystarczy ułamek procenta skuteczności agresora, by doszło do tragedii. Co by było, gdyby te 751 dronów doleciało do celu? Mielibyśmy do czynienia z hekatombą, przy której inne zbrodnie tej wojny byłyby tylko wstępem. Ale nawet ten „sukces” obrony ma posmak popiołu. W Kijowie zginęła 32-letnia kobieta i jej dwumiesięczne dziecko. Życie, które dopiero się zaczęło, zostało zgaszone przez fanatyzm moskiewskich planistów. W Zaporożu, Krzywym Rogu, Odessie, Połtawie – wszędzie tam, gdzie spadły odłamki lub te kilkadziesiąt dronów, które się przedarły, mamy ruiny domów i rannych cywilów.
Jednak ten atak miał też inny wymiar – symboliczny i polityczny. Dym unosił się nad ulicą Hruszewskiego w Kijowie. Płonęły pomieszczenia Gabinetu Ministrów. To ścisłe centrum, kwartał rządowy, tuż obok Rady Najwyższej i siedziby Prezydenta. Rosja wysłała jasny sygnał: to jest próba dekapitacji państwa, uderzenie w jego serce, przeprowadzone z zimną precyzją.
I właśnie w tym momencie, gdy nad Kijowem unosił się dym ze zgliszcz, a ratownicy wyciągali ciała spod gruzów, po drugiej stronie granicy, na polskim Podkarpaciu, rozgrywał się spektakl, który budzi nie tyle zdziwienie, co głęboki wstyd i zażenowanie.
W przededniu tego makabrycznego ataku grupa „rozgoryczonych” mieszkańców znów zablokowała przejście graniczne. To zdarzenie, zestawione z tragedią w Kijowie, obnaża niebezpieczne zjawisko informacyjne i społeczne, które trawi Polskę. Protestujący, zasłaniając się hasłami o „obronie polskiego interesu”, w rzeczywistości, zapewne w większości nieświadomie wpisali się w scenariusz pisany cyrylicą. Dziś najlepiej zablokować granicę z Ukrainą, bo to gwarantuje czas antenowy i kliki. Mechanizm jest prosty: jeśli komuś w Polsce żyje się źle, winna jest „Ukraina i uchodźcy”. To najłatwiejszy kozioł ofiarny, podsuwany przez rosyjską propagandę i bezrefleksyjnie łykany przez część społeczeństwa.
W sferze informacyjnej i decyzyjnej dochodzi do jakiegoś paraliżu: Poszczególne szczeble władzy w Polsce są tak zajęte wzajemnym konfliktem , że nikt nie ma odwagipowiedzieć: „dość”. Nikt nie zajmie się na poważnie prowokatorami, nikt nie powie twardo: „od granicy wara!”. Wystarczy, że jakakolwiek grupa – rolnicy, górnicy, czy po prostu lokalni działacze – użyje przymiotnika „polski” i zasłoni się biało-czerwoną flagą, a państwo kapituluje. Nawet gdyby ci ludzie zablokowali pas startowy dla F-16 w kluczowym momencie wojny, decydenci baliby się interweniować, by nie zostać oskarżonym o „anty-polskość”. To szantaż patriotyczny, który służy obcym interesom.
W sferze informacyjnej to zjawisko jest jeszcze groźniejsze. Nieważne, ile rosyjskich dronów naruszy polską przestrzeń powietrzną. Wystarczy rzucić hasło, że „to Ukraina wciąga nas do wojny”, by wywołać aplauz w internecie, okraszony frazesami o „obowiązkach polskich”. Ten rzekomy realizm jest w istocie krótkowzrocznym izolacjonizmem, który skończy się katastrofą.
Dochodzi do absurdalnego dysonansu poznawczego. Polskie społeczeństwo nie widzi Rosjan i ich rakiet – wypiera to zagrożenie. A gdy już nie da się ukryć, że coś spadło na nasze terytorium, mechanizm obronny podpowiada: „to pewnie Ukraińcy”. W ten sposób ofiara staje się w oczach opinii publicznej sprawcą kłopotów, a agresor znika z pola widzenia.
Czytałem z zażenowaniem wyniki badań, z których wynika, jak spada poparcie dla wejścia Ukrainy do NATO. Pomijając fakt, że w czasie wojny jest to pytanie czysto teoretyczne, uderza mnie brak elementarnej logiki u respondentów. Chciałbym zapytać tych przeciwników: „Na armię którego kraju Polska może liczyć w przypadku napaści Moskwy?”. Czy naprawdę wierzą, że Bundeswehra przyjedzie umierać za Suwałki? Jedyną armią, która realnie, krwawo i skutecznie bije się z naszym wspólnym wrogiem, jest armia ukraińska. Odmawianie jej miejsca w sojuszu to działanie na szkodę własnego bezpieczeństwa.
12 września znów poderwaliśmy polskie myśliwce. To stało się już rytuałem. Startują, robią hałas, spalają paliwo i wracają. Może wreszcie czas dodać do noty dyplomatycznej rachunek za każdą taką akcję? To byłby język, który Rosja rozumie. Ale obawiam się, że to zła podpowiedź. W obecnej atmosferze zaraz znajdzie się „patriota”, który uzna, że rachunek ten powinni zapłacić Ukraińcy, bo przecież to przez nich musimy w ogóle te samoloty podrywać. I tak koło absurdu się zamyka, a nad Kijowem wciąż unosi się dym.
Ilustracja stworzona z użyciem AI
PB



