Mija 86 lat od momentu, gdy 17 września 1939 roku Sowieci wbili Polsce nóż w plecy. Dla olbrzymiej części ówczesnego społeczeństwa, ale – co gorsza – także dla decydentów, był to szok i kompletne zaskoczenie. Dziś, dysponując wiedzą o tajnym protokole do paktu Ribbentrop-Mołotow, łatwo nam oceniać tamtą naiwność. Wtedy jednak wiara w polsko-sowiecki pakt o nieagresji była tak silna, że paraliżowała zdolności analityczne państwa. Mimo raportów Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) o koncentracji wojsk i zrywaniu zasieków po wschodniej stronie, do ostatnich godzin trwał przerzut uzbrojenia i jednostek na zachód, do walki z Niemcami. Wschodnia granica została ogołocona nie tylko militarnie, ale i psychologicznie.

To nie był przypadek, lecz efekt wieloletniej, koronkowej operacji dezinformacyjnej. Sowiecka propaganda, sączona przez lata, oraz obecność moskiewskiej agentury w strukturach władzy, wojsku i dyplomacji II RP, skutecznie wykreowały fałszywy obraz rzeczywistości, w którym jedynym zagrożeniem był Berlin. Moskwa, choć wroga, miała być w najgorszym razie neutralna.

Sowiecki atak na Polskę był majstersztykiem inżynierii politycznej i propagandowej. Wchodząc na nasze ziemie, Armia Czerwona nie niosła na sztandarach hasła „wojna”. Oni nie atakowali. Oni – w swojej narracji – „wyzwalali”. Oficjalna nota wręczona polskiemu ambasadorowi w Moskwie mówiła o „rozpadzie państwa polskiego” i konieczności wzięcia w opiekę „bratnich narodów” Białorusi i Ukrainy. To była „wielka akcja humanitarna”, mająca rzekomo ratować ludność cywilną przed chaosem i nieodpowiedzialnym rządem w Warszawie. Brzmi znajomo? To ten sam schemat, który słyszeliśmy w 2014 roku na Krymie i w 2022 roku, gdy rosyjskie kolumny jechały „denazyfikować” Kijów.

Ta narracja odniosła w 1939 roku przerażający skutek militarny. Sowieckie działania, łączące agresję z fałszywą retoryką o neutralności czy wręcz pomocy w walce z Niemcami, sparaliżowały decyzyjność polskich władz. Rozkaz Marszałka Rydza-Śmigłego „z bolszewikami nie walczyć” do dziś budzi kontrowersje, ale był on bezpośrednim skutkiem tego chaosu informacyjnego. Sowieci nie wypowiedzieli wojny, więc polska armia nie wiedziała, czy ma do czynienia z wrogiem. Ci dowódcy, którzy nie ulegli dezinformacji, ginęli w boju. Ci, którzy uwierzyli, że z Sowietami można pertraktować jako z „sąsiadem”, skończyli w dołach śmierci w Katyniu, Miednoje, Charkowie i innych, wciąż nieodkrytych miejscach kaźni.

W przeciwieństwie do Niemców, którzy musieli budować struktury okupacyjne od zera, Sowieci wkraczali z gotowym zapleczem politycznym. Mieli przygotowanych polskich zdrajców  i całą plejadę komunistów gotowych firmować moskiewskie działania własnymi twarzami. Ten scenariusz, przećwiczony bezskutecznie w 1920 roku w Białymstoku, został udoskonalony w 1939, a z morderczą skutecznością powtórzony w 1944 roku przy instalowaniu władzy ludowej.

Skuteczność sowieckiej propagandy jest tak potężna, że jej echa rezonują do dziś, mimo że od ponad trzech dekad żyjemy w wolnym kraju. 17 września wciąż nie funkcjonuje w zbiorowej pamięci na równi z 1 września. Sowieci – wbrew faktom, logice i skali ofiar – nie do końca są postrzegani jako równorzędny sprawca wybuchu II wojny światowej. Pozostają w cieniu III Rzeszy, jako „ci drudzy”, a czasem nawet jako „sojusznicy aliantów”, co jest największym kłamstwem historii XX wieku.

Nigdy też za swoją agresję nie zapłacili – ani moralnie, ani materialnie. Z jakiegoś powodu w Polsce nie powołuje się komisji, które precyzyjnie wyceniłyby straty wynikające z sowieckiej agresji, grabieży przemysłu i okupacji. Temat okrucieństw Armii Czerwonej, masowych mordów (nie tylko oficerów, ale i cywilów), gwałtów i wywózek jest systematycznie spychany na margines. Ostatnio przykrywa go – i nie jest to przypadek – kwestia Wołynia. To klasyczny zabieg dezinformacyjny: przesunięcie ciężaru odpowiedzialności z faktycznych architektów piekła II wojny światowej na konflikty między narodami okupowanymi. Skłócenie ofiar (Polaków i Ukraińców) to najlepsza metoda, by nikt nie pytał o kata.

Zastanówmy się: ile potrafimy wymienić z pamięci nazwisk sowieckich zbrodniarzy? Znamy Hansa Franka, znamy Göringa. A ilu dowódców NKWD, ilu komisarzy politycznych, którzy wydawali wyroki na Polakach, pociągnęliśmy do odpowiedzialności, choćby symbolicznie? Dlaczego wciąż tolerujemy to, że 17 września jest na Białorusi świętem państwowym? Jedynym wyłomem w tej zmowie milczenia była postawa Ukrainy. To Kijów, otwierając archiwa KGB, dał nam dostęp do dowodów zbrodni, które w Moskwie są wciąż ściśle tajne.

W Rosji pomniki oprawców nie tylko stoją, ale są stawiane na nowo. Stalinizm wraca do łask jako „efektywny menedżment”. Jaki wirus wkradł się w naszą pamięć historyczną, że na to przyzwalamy? Kto go tam wpuścił? Odpowiedź znajduje się w dokumentach z 1939 roku.

17 września Armia Czerwona wkraczała, by wymazać Polskę z mapy i historii. Nie udało im się to militarnie, ale operacja wymazywania prawdy o tym dniu trwa. Pamiętajmy o tym, bo spadkobiercy tej chorej idei i mistrzowie tej samej propagandy dzisiaj rządzą w Moskwie. I stosują dokładnie te same metody.

Fot. sowieckie oddziały wkraczające do Polski we wrześniu 1939 roku. Domena publiczna

PB