Jakiś czas temu byłem świadkiem niezwykle ciekawej, niepublicznej wymiany zdań między dwoma ludźmi, których znam i cenię, choć ich optyka jest radykalnie odmienna. Z jednej strony stołu siedział Ajder Mużdabajew, ukraiński dziennikarz tatarskiego pochodzenia, człowiek, który rosyjski system zna od podszewki. Z drugiej – Konrad Mędrzecki, kierownik redakcji kulturalnej Radia Wnet, postać zanurzona w świecie sztuki. Dyskusja dotyczyła tematu, który od dawna dzieli mnie i wielu moich przyjaciół: czy rosyjska kultura, ta „wielka”, przedrewolucyjna, klasyczna, jest niewinną ofiarą Putina, czy może jego najskuteczniejszą bronią?

Konrad, z typową dla ludzi kultury szlachetnością, próbował bronić szańców „czystej sztuki”. Argumentował za oddzieleniem twórczości od polityki, wskazując na uniwersalne wartości, jakie niesie literatura czy muzyka, niezależnie od paszportu twórcy. Ajder natomiast, z chirurgiczną precyzją i chłodem człowieka, który widział skutki tej „kultury” na Krymie i w Ukrainie, obnażał jej ciągłość. Wykazywał, że między piórem a karabinem w rosyjskiej historii nie ma sprzeczności – jest synergia.

Przysłuchując się tej debacie, wiedziałem, że zdecydowanie bliższa jest mi pozycja Ajdera. I nie wynika to tylko z obecnej wojny, ale z pewnej odporności, którą nabyłem dużo wcześniej. Bogu dzięki, polski system edukacyjny – i to nawet ten, w którym kończyłem szkoły w czasach PRL – nie zdołał mnie zainfekować uwielbieniem dla rosyjskich klasyków. Nigdy nie pociągało mnie to słynne „rosyjskie rozdarcie”, ten fałszywy mistycyzm, w którym kat płacze nad ofiarą, a potem znów ją katuje, nazywając to „tajemnicą duszy”. Zamiast grzęznąć w moralnym błocie Dostojewskiego, z ulgą sięgałem po autorów zachodnich czy polskich. Wybierałem cywilizację łacińską, gdzie pojęcia dobra, zła, winy i odpowiedzialności są jednoznaczne, a nie rozmyte w oparach samogonu i kadzidła.

Dziś widzę wyraźnie, że tamta intuicja była słuszna. Mit „Wielkiej Kultury Rosyjskiej” to w istocie kamizelka kuloodporna dla rosyjskiego imperializmu. Zachód od lat nie potrafi uznać Rosji za państwo w pełni terrorystyczne, bo w tyle głowy zachodniego intelektualisty kołacze się myśl: „Przecież naród, który dał światu Czajkowskiego i Czechowa, nie może być stadem morderców”. Kultura działa tu jak potężny środek znieczulający. Pozwala elitom w Paryżu, Berlinie czy Nowym Jorku odwracać wzrok od Buczy i Mariupola, bo przecież „rosyjska dusza jest skomplikowana”.

Tymczasem prawda jest brutalna: rosyjska literatura rzadko była głosem sprzeciwu wobec tyrańii. Znacznie częściej była jej awangardą. To Aleksander Puszkin, pieszczoszek salonów, pisał haniebne wiersze „Oszczercom Rosji”, ciesząc się z pacyfikacji powstania listopadowego i rzezi Pragi. To Fiodor Dostojewski gardził Polakami i „żydkami”, wieszcząc, że Rosja ma święte prawo do Konstantynopola. To Josif Brodski, laureat Nobla i rzekomy dysydent, wylał kubeł pomyj na niepodległą Ukrainę w swoim wierszu. Takie przykłady można mnożyć bez końca nie unikając twórczości Bułhakowa, którego Mistrz i Małgorzata niezmiennie mnie fascynują, ale coraz rzadziej obwieszczam to publicznie rozumiejąc skomplikowanie sytuacji. Zresztą od lat nie rozumiałam czemu muzeum Bułhakowa w Kijowie koncentrowało się na mocno imperialnej Białej gwardii (wiem, kwestia życiorysu), a nie akcentowało antykomunistycznego przesłania wspomnianego Mistrza.   Przesłanie rosyjskiej literatury to nie wypadki przy pracy. To system. Rosyjski imperializm nie narodził się w głowie Putina. On został wyhodowany w bibliotekach, w tomach oprawnych w skórę, które stoją na honorowych miejscach w europejskich domach. To też oznacza, że on ma wymiar ogólnonarodowy i odpowiedzialność za niego spada na rosyjskie społeczeństwo, a nie tylko na jego władców.

Kultura rosyjska uczy bierności. Uczy, że jednostka jest niczym wobec Lewiatana, że cierpienie uszlachetnia (zamiast prowadzić do buntu), a przemoc jest immanentną cechą rzeczywistości, z którą trzeba się pogodzić. To idealne podłoże dla dyktatury. Kiedy słyszymy o żołnierzach dzwoniących do żon i chwalących się grabieżami, to nie jest zaprzeczenie rosyjskiej kultury. To jest jej, niestety, logiczna konsekwencja – efekt stuleci wpajania pogardy dla prawa własności i godności człowieka, przykryty cienką warstewką baletowego pudru.

Dlatego uważam, że nawet jeśli ktoś dostrzega wartość literacką u Tołstoja czy Bułhakowa (a mają oni swoje argumenty), to dziś jest czas na radykalną decyzję. Czas na kwarantannę. Nie nawołuję do palenia książek – nie jesteśmy barbarzyńcami. Ale nawołuję do zdjęcia ich z piedestału i odłożenia na najwyższą, zakurzoną półkę.

Musimy przestać promować, wystawiać i zachwycać się rosyjską twórczością. Przynajmniej do czasu, gdy Rosja zrozumie, co zrobiła. Do momentu, gdy Rosjanie przejdą prawdziwą, głęboką pokutę – nie tę literacką, papierową, ale realną, wyrażoną w reparacjach i osądzeniu zbrodniarzy. Dopóki rakiety spadają na szpitale dziecięce w Kijowie, każda zachwyt nad „Jeziorem łabędzim” jest formą współudziału, a każde cytowanie „Wojny i pokoju” brzmi jak ponury żart. Kultura nie jest alibi. W rękach imperium jest bronią. A broń agresora należy zneutralizować.

PB