Nad zachodnią Ukrainę, w tym bezpośrednio nad Lwów, nadlatują kolejne fale rosyjskich dronów uderzeniowych i rakiet, i po raz kolejny obnażyły asymetrię w ponoszeniu kosztów tej wojny. Podczas gdy ukraińska obrona przeciwlotnicza walczyła z obiektami, które w każdej chwili mogły – celowo lub w wyniku błędu – naruszyć przestrzeń powietrzną NATO, polskie lotnictwo zmuszone było do podjęcia procedur alarmowych. Poderwanie par dyżurnych myśliwców to nie tylko demonstracja gotowości, ale przede wszystkim wymierny, gigantyczny koszt finansowy i eksploatacyjny, ponoszony przez polskiego podatnika.

W tym samym czasie, co doskonale obrazują dane z serwisów typu Flightradar24, nad terytorium Polski i krajów bałtyckich odbywał się niezakłócony ruch lotniczy maszyn przewożących rosyjskich obywateli do popularnych kurortów w Egipcie czy Turcji. Ta wizualna sprzeczność – płonące budynki we Lwowie kontra sznur samolotów z turystami nad Lublinem czy Warszawą – wskazuje na konieczność rewizji dotychczasowej strategii Zachodu. Dotychczasowe sankcje nie dotykają w sposób bezpośredni sfery komfortu rosyjskiej klasy średniej, która stanowi zaplecze polityczne Kremla.

W obliczu eskalacji zagrożenia w strefie przygranicznej, konieczne jest wdrożenie mechanizmów, które przeniosą ciężar wojny – przynajmniej w wymiarze logistycznym i psychologicznym – na społeczeństwo agresora. Eksperci ds. bezpieczeństwa, w tym dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich Wojciech Konończuk, wskazują na rozwiązanie, które powinno zostać zaadoptowane jako standardowa procedura NATO i UE: selektywne zamykanie przestrzeni powietrznej.

Koncepcja ta opiera się na logice bezpieczeństwa, a nie politycznej represji, co utrudnia Rosji budowanie narracji o „rusofobii”. Skoro Federacja Rosyjska wysyła w pobliże granic UE nieidentyfikowalne obiekty latające (drony Shahed/Geran, rakiety manewrujące), przestrzeń ta staje się strefą podwyższonego ryzyka. W odpowiedzi, kraje flanki wschodniej powinny automatycznie zamykać korytarze powietrzne dla lotów tranzytowych zmierzających do i z portów lotniczych w Moskwie i Sankt Petersburgu.

Mechanizm byłby prosty: atak rakietowy w promieniu 100-200 km od granicy NATO skutkuje natychmiastowym zamknięciem nieba dla wspomnianych rejsów na okres 24 lub 48 godzin pod pretekstem „zapewnienia bezpieczeństwa ruchu lotniczego przed niezidentyfikowanymi obiektami”. Konsekwencje takiego działania byłyby wielowarstwowe.

Po pierwsze, wymusiłoby to konieczność przekierowania ruchu lotniczego na trasy alternatywne, znacznie dłuższe i bardziej kosztowne (np. przez Azję Centralną czy daleką północ). To bezpośrednio przełożyłoby się na wzrost cen biletów lotniczych oraz wydłużenie czasu podróży o wiele godzin. Rosyjski turysta, wracający z Hurghady, zamiast komfortowego przelotu, doświadczyłby fizycznego i finansowego dyskomfortu. To właśnie w ten sposób przebija się bańkę informacyjną – nie przez apele moralne, które w Rosji są nieskuteczne, ale przez uderzenie w standard życia.

Po drugie, takie działanie wytrąca Rosji z ręki argument o „normalności”. Kreml buduje swój kontrakt społeczny na założeniu: „prowadzimy Specjalną Operację Wojskową, ale wasze życie toczy się bez zmian”. Zakłócenie wakacyjnych planów tysięcy Rosjan, spowodowane bezpośrednio działaniami ich własnej armii, burzy ten przekaz. Komunikat dla pasażerów musi być jasny: „Wasz lot jest opóźniony i droższy, ponieważ wasza armia wystrzeliła rakiety, czyniąc niebo nad Europą niebezpiecznym”.

Równolegle do działań w sferze lotniczej, konieczna jest intensyfikacja presji dyplomatycznej. Procedura wzywania ambasadorów Federacji Rosyjskiej do MSZ państw sojuszniczych nie może być traktowana jako kurtuazyjny rytuał. Powinna stać się elementem nękania administracyjnego. Codzienne wezwania w każdej stolicy, nad którą przelatuje zagrożenie, paraliżują pracę placówek dyplomatycznych i zmuszają Moskwę do ciągłego reagowania na noty protestacyjne. To taktyka „tysiąca cięć”, która w dłuższej perspektywie obniża sprawność rosyjskiej dyplomacji.

Obecna sytuacja, w której Zachód ponosi koszty ochrony własnego nieba przed rosyjskimi rakietami, jednocześnie udostępniając to niebo dla rosyjskich samolotów cywilnych (nawet jeśli są to linie tureckie czy egipskie, obsługujące ruch do Rosji), jest strategicznym błędem. Tolerowanie stanu, w którym agresor testuje nasze bezpieczeństwo, a my dbamy o komfort jego obywateli, jest nie do obrony.

Wdrożenie „strategii dyskomfortu” nie wymaga nowych rezolucji ONZ ani skomplikowanych procesów legislacyjnych. Wymaga jedynie woli politycznej, by skorzystać z istniejących procedur bezpieczeństwa ruchu lotniczego. Jeśli Rosja traktuje przestrzeń powietrzną jako pole walki, Europa nie może traktować jej jako autostrady dla rosyjskich turystów. Czas, aby koszty tej wojny zaczęły być odczuwalne również w terminalach lotniczych Szeremietiewa i Pułkowa.

PB