„To nie nasza wojna” – takie głosy pojawiały się w Polsce po rosyjskiej agresji na Ukrainę w 2014 roku. Jedni w ten sposób realizowali zadania rosyjskiej propagandy, inni mówili to z naiwności, a inni licząc, że tym „zaklęciem” odsuną niebezpieczeństwo od granic Polski. Na nic były argumenty, że agresja na Ukrainę to część chorej wizji Putina, którą realizował od początku swoich rządów, tłumiąc bunt Czeczenów, zabijając przeciwników politycznych i dziennikarzy we własnym kraju, dokonując agresji na Gruzję, destabilizując sytuację w wielu miejscach na świecie łącznie z Bliskim Wschodem, Azją centralną, a nawet Ameryką Łacińską. Chorej wizji, w której nie ma miejsca dla wolnych państw bałtyckich i niepodległej Polski. Nie ukrywał tego putinowski ideolog – szaman Aleksander Dugin (na Kremlu ciągle pojawiają się „kolejne Rasputiny”), wypluwał to regularnie z siebie putinowski buldog Władimir Żyrinowski. Wielu jednak widziało w tym zaledwie niegroźny „straszak”. I to był błąd, bo te głosy zapowiadały to, co nas czeka w bliskiej przyszłości.

O zbliżającym się niebezpieczeństwie przestrzegał w 2008 roku w Tbilisi Lech Kaczyński wypowiadając słynne zdanie: „Dzisiaj Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę”. I chociaż atak na Ukrainę był już dokładną realizacją tego czarnego scenariusza, wielu z nas nie chciało tego przyjąć do wiadomości. Wielu miało za nic, że Ukraina została napadnięta dlatego, że ukraińskie społeczeństwo chciało się stać częścią Zachodu i zachodniego systemu bezpieczeństwa. Dzięki podjętej przez Ukraińców walce w 2013 i 2014 roku dziś nie graniczymy z prorosyjskim protektoratem rządzonym przez Janukowycza, tylko z przyjaznym sąsiadem, który integrację z NATO ma wpisaną w swoją konstytucję. Szkoda tylko, że tej integracji tak się wystrzega sam Zachód. Łatwo sobie wyobrazić co by było, gdyby identyczny scenariusz jaki realizuje Łukaszenka, był też udziałem „noworosyjskiej” Ukrainy. Do zagrożonych 210 kilometrów granicy z Putinem, 418 z Łukaszenką musielibyśmy dodać kolejne 535 km granicy z Janukowyczem. Ten scenariusz Moskwie się nie udał, co wcale nie znaczy, że z niego zrezygnowała. Być może za chwilę fala migrantów ruszy na granicę białorusko-ukraińską, a potem dalej w kierunku Polski. Z wielu powodów nie jest to takie łatwe, ale też nie jest niemożliwe. Ukraina ma tego świadomość i dlatego pospiesznie zaczęła wzmacniać granicę z krajem Łukaszenki.

PB

Przypominamy, że za pomocą darmowego narzędzia, jakim jest Tłumacz Google (Google Translate), możliwe jest przetłumaczenie tego tekstu na ponad 100 języków.