Wczesnym niedzielnym rankiem rosyjskie rakiety znów spadły w Jaworowie w pobliżu granicy z Polską. Ukraińcy informują, że został zniszczony obiekt infrastruktury wojskowej. Wiadomo również, że dwie rakiety ukraińskiej obronie przeciwlotniczej udało się zestrzelić. Jaworów dla Rosjan ma znaczenie nie tylko ściśle militarne. Jest on bowiem symbolem współpracy Ukrainy z państwami zachodnimi, to przecież tutaj m.in. Amerykanie, Litwini i Polacy szkolili przez ostatnie lata ukraińskich żołnierzy. W Jaworowie ćwiczyła też Wielonarodowa Brygada LITPOLUKRBRIG, której dowództwo znajduje się w Lublinie. Dla Rosjan to część ich strategii informacyjnej wojny z Zachodem.

13 marca Rosjanie zaatakowali jaworowskie Międzynarodowe Centrum Operacji Pokojowych i Bezpieczeństwa twierdząc, że znajdowali się w nim zagraniczni najemnicy, a w wyniku ataku 180 z nich zostało zabitych. Wtedy strona ukraińska poinformowała o 35 ofiarach śmiertelnych i 134 osobach rannych. Ataki na Jaworów, czy przygraniczny Włodzimierz są słyszane, odczuwane także po stronie polskiej. Ich bliskość zapewne najbardziej przemawia do naszej wyobraźni i uświadamia, że ta wojna toczy się tak blisko. Są w jakiś sposób bardziej namacalne nawet niż wielodniowe ataki na ukraińską stolicę, a może nawet niż informacje o oblężeniu Mariupola, czy właściwie zakładów „Azowstal” w tym mieście. Tragedie Buczy, Irpinia, Charkowa, Iziuma rozgrywają się wciąż dosyć daleko dla naszych umysłów, by wprost widzieć w nich bezpośrednie zagrożenie dla naszego państwa.

Gdy 27 lutego br. rakiety spadły na Włodzimierz, część pracowników pobliskiego polskiego przejścia granicznego obawiała się, że to już może być atak na Polskę. Od tamtej pory jednak zdążyliśmy się jakoś przyzwyczaić do informacji o ostrzałach, nalotach, bombardowaniach i uwierzyć, że Rosja jest zainteresowana jedynie częścią ukraińskiego terytorium. Informacje o sukcesach ukraińskiej armii (często właściwie ignorując stan faktyczny) usypiają naszą czujność. Na co dzień nie czytamy (mówię o ogóle naszego społeczeństwa) informacji z Rosji i ignorujemy wyrażane publicznie cele Kremla. A one są banalnie proste: zniszczyć Zachód, nie tylko Ukrainę. Nie chcemy jednak wierzyć, że Putin faktycznie chce stworzyć wielkie imperium m.in. podbijając państwa bałtyckie i Polskę. W 2014 roku wierzyliśmy, że zadowoli się Krymem i Donbasem, w 2022 sądzimy, że wystarczy mu Donbas, wybrzeże Azowa i może nawet nie odważy się zaatakować Odessy.

Niestety odważy się. Zaatakuje nie tylko Odessę, ale i znów Kijów i pójdzie dalej na zachód. Zrobi to wtedy, gdy uzna, że jest już gotowy. Być może nie udaje mu się osiągać zakładanych celów szybko, ale to nie oznacza, że zrezygnował z tych celów w pełni. Putin uważa, że ma czas. I doskonale rozumie, że to świat boi się wzrostu cen paliw (na czym sam Putin tylko zarabia) i wizji głodu (który zbliża się wielkimi krokami). To zatem świat będzie starał się Putina ugłaskać, by jak najszybciej pozbyć się tych problemów. Ciężko też pozbyć się przeczucia, że dla wielu państw problemem nie jest Putin, tylko niepokorna Ukraina, tak jak kiedyś niepokorna była Polska (zresztą dla wielu wciąż taka jest).

Putinowi udało się zjednoczyć wokół wojny zdecydowaną większość rosyjskiego społeczeństwa. Dlatego wbrew twierdzeniom Adama Michnika ponosi ono odpowiedzialność za wojnę i zbrodnie rosyjskiej armii. Stwierdzenie tego faktu wcale nie jest objawem rusofobii, lecz chłodną oceną, którą świat wielokrotnie stosował w przeszłości w odniesieniu do państw i społeczeństw odpowiedzialnych za wywoływanie wojen. Putin jednoczy Rosjan wcale nie przeciwko Ukrainie, lecz przeciwko Zachodowi. Od dawna o tym mówił ważny, choć często niesłusznie lekceważony ideolog Kremla Aleksander Dugin. W najnowszej swojej wypowiedzi Dugin stwierdził tak:

„Ludzie (Rosjanie — red.) są głęboko przekonani, że Zachód jest naszym absolutnym wrogiem. […]. Wojna z Zachodem ludziom wszystko wyjaśnia i wszystko usprawiedliwia. I w tym sensie współczesna Ukraina — zwłaszcza po 2014 roku — jest oceniana jako instrument Zachodu w tej wojnie. Stąd szaleńcza rusofobia, chęć wstąpienia do NATO, okrucieństwo oprawców w Donbasie. Jeśli ludzie wszystko rozumieją w ten sposób, jest to ogromny — prawie niewyczerpany — zasób kontynuacji Operacji Specjalnej (tak oficjalnie Rosja nazywa wojnę przeciwko Ukrainie — red.), to jest jego legitymizacja”.

Rosja już zatem usprawiedliwiła wojnę przeciwko Zachodowi, teraz tylko czeka na odpowiedni moment, by ją w pełni rozwinąć. Dlatego Kreml nie ma obaw, ostrzeliwując leżące przy granicy z Polską tereny, dlatego może nie mieć oporów, by w końcu jakaś „zabłąkana” rakieta spadła na nasze terytorium. Niestety wtedy w Polsce pojawią się głosy, że to „cena naszej rusofobii”, „wspierania banderowców” i „nieodpowiedzialnej polityki władz”, czy po prostu „obrażania ambasadora innego kraju”.

Paweł Bobołowicz

Czytaj: Rosjanie jednoczą się przeciwko Zachodowi. Felieton kresowy / Kurier Lubelski

Fot. pixabay.com / materiał ilustracyjny