Sprawa zatrzymania Marka W., mężczyzny podejrzewanego o szpiegostwo na rzecz Federacji Rosyjskiej pokazała, że wbrew pozorom, wszyscy możemy czuć się zagrożeni. Każdy z nas jest potencjalną ofiarą, każdy może znaleźć się na celowniku nieprzyjaznych sił.

Brzmi fantastycznie? Na pierwszy rzut oka na pewno. Cóż bowiem nam, maluczkim, do wystudiowanych przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa operacji specjalnych? Szpiedzy wciąż kojarzą się nam bardziej z Jamesem Bondem niż mało wyróżniającym się urzędnikiem z ministerstwa.

Tymczasem jak podały dziś media, warszawski sąd do 21 czerwca aresztował Marka W., urzędnika jednego z gospodarczych ministerstw, zatrzymanego przez ABW pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Marek W. miał przekazywać rosyjskim służbom informacje o planowanych działaniach polskiego rządu wobec budowy gazociągu Nord Stream 2.

Kiedy informacja o tożsamości mężczyzny przedostała się do mediów, szybko okazało się, że był on szalenie aktywny w mediach społecznościowych. Tylko autor niniejszego tekstu (czyli ja – by użyć ludzkiego języka) miał z nim w serwisie Facebook co najmniej 25 wspólnych znajomych. Wszystkie te osoby znam osobiście – byli wśród nich: prezydencki minister, szef redakcji ogólnopolskiej telewizji, dziennikarze prasowi i członkowie gabinetu premiera. Zapewne było ich więcej, wiele zorientowawszy się o kogo chodzi, prędko „kończyło znajomość”. Ja znam ich z racji wykonywanego zawodu. Dlaczego miał ich „w znajomych” anonimowy przecież urzędnik Ministerstwa Energii? Pozostaje się tylko domyślać. A dlaczego anonimowego urzędnika interesowały kontakty z lokalnymi politykami i działaczami społecznymi? Robi się niebezpiecznie prawda?

O tym, jak poruszał się w Internecie Marek W., świadczy fakt, że jedna ze znanych polskich dziennikarek, która swój profil na Facebooku traktuje jako publiczny i dodaje wszystkich „jak leci”, ze zdumieniem odkryła, że z podejrzewanym o szpiegostwo urzędnikiem ma aż… 185 wspólnych znajomych. Inny mój znajomy (także rzeczywisty) zauważył że z domniemanym szpiegiem łączy go aż 125 znajomości facebookowych:

– No stary – sprawdziłem ludzi. Gruba akcja… Musiał specjalnie dodawać ludzi z tzw. „kręgów patriotycznych”. Osoby, które się w jego znajomych pojawiają, nie mają prawa się pojawić w kręgu znajomych związanych z energetyką, ani mediami – napisał.

Jaki z tego wniosek? Zatrzymany mężczyzna z niewiadomych (wszak nic nie udowodniono) powodów budował siatkę znajomości. Ktoś powie, że to nic złego – często dodajemy (i przyjmujemy) do znajomych ludzi, którzy są „znajomymi znajomych”. Część robi to automatycznie, inni chcą być „w obiegu”. Kogoś zainteresuje profil zawodowy, ktoś szuka informacji.

Zatrzymany mężczyzna był specjalistą. Co do tego nie ma wątpliwości. Jego dossier w serwisie Linkiedin wygląda imponująco:

Zrzut ekranu z profilu Marka W. na LinkedIn

Takiego „specjalistę” aż chce się mieć w znajomych. Można wszak liczyć, że udostępni ciekawą informację, pochwali się wynikami badań, lub napisze niesamowitego newsa. Co jednak, gdy zapyta nas o zdanie? Czy każdemu z nas włączy się lampka ostrzegawcza?

Bo nie trzeba być Frederickiem Forsythem, by wyobrazić sobie sytuację, w której wspomniany „ekspert z ministerstwa” (albo jemu podobny) odzywa się do dziennikarza lokalnej gazety lub przedstawiciela władz samorządowych z propozycją, by ten napisał wysoko opłacany raport na temat „stanu przygotowań do kluczowej inwestycji”. Może powoła się na ministerstwo, w którym pracuje, może nie. Na pewno jednak uwiarygodni go kilkudziesięciu wspólnych znajomych. To, że taki raport zamiast w ministerstwie wyląduje np. w ponurym moskiewskim budynku, a do nieświadomego delikwenta zapuka Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego to już inna sprawa.

Już teraz wiadomo, że Marek W. oficerom rosyjskich służb przekazywał informacje dotyczące tego, co polski rząd planuje ws. gazociągu Nord Stream 2. Ponadto chciał nawiązywać z niektórymi dziennikarzami relacje towarzyskie, a jeśli szukał kontaktów wśród dziennikarzy, dlaczego „uwiarygodniony” poprzez Facebooka nie miałby tego robić gdzie indziej, widząc u użytkowników z którymi jest „w znajomości” odpowiedni potencjał? A może nad listą jego znajomych pracował ktoś jeszcze? Ostatnia afera z firmą Cambridge Analitica, która profilowała użytkowników Facebooka pod kątem ich preferencji politycznych pokazuje, że takie scenariusze już dawno przestały być jedynie domeną filmów i książek fabularnych. Jeśli dodamy do tego, że domniemany agent miał zajmować się pracą na zbiorach danych (Big Data), sprawa robi się co najmniej nieciekawa.

Trudno powiedzieć, ilu znajomych miał na Facebooku (i dalej ma, wszak profil jest aktywny, pomimo aresztowania). Być może część z tych osób nie udostępniała nic poza zdjęciem profilowym. Na pewno nie wszyscy. Domniemanie zaufania jest w sieciach społecznościowych powszechne. Sam nieraz przekonywałem się, że znajomy z podstawówki, którego ostatni raz widziałem 20 lat temu i którego kurtuazyjnie dodałem do grona „dalekich znajomych” chwali się na Facebooku wszystkim – od samochodu do bielizny, jaką kupił ukochanej.

Przykład aresztowanego Marka W. jest kolejnym dowodem na to, że nie ma w sieci miejsca na zaufanie. Na pewno nie bezgraniczne. Nie oznacza to, że mamy rezygnować z serwisów społecznościowych, jak zrobił to ostatnio założyciel Tesli, Elon Musk, wściekły na Facebooka za wspomnianą aferę. Wystarczy, że zamiast „dodaj do znajomych” klikniemy „obserwuj”. Nie łudźmy się – nie potrzebujemy 5000 znajomych. Co więcej, im więcej ich „kolekcjonujemy”, tym szybciej tracimy kontrolę nad własnym bezpieczeństwem. Mogą się znaleźć wśród nich tacy, którym to my będziemy potrzebni niekoniecznie do lajkowania fotek z sobotniej imprezy.